Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w tak zmienionej roli, wezwałem pana. Myślałem, żeś pan, jak wtedy, jest niedaleko — zarządzającym w Holszy.
— Już dawno mnie oddalono! — zaśmiał się Grzymała.
— Nie popełnię niedyskrecji, gdy spytam: dlaczego? Alfred, zdaje mi się, ufał i cenił pana.
Grzymała brwi podniósł i chwilę się wahał; nie umiejący słów ważyć, wolał nic nie mówić.
Leon pochylił się ku niemu.
— Przepraszam pana, jeślim zadał niepotrzebne pytanie.
— Nie książę! Ale trudno wszystko opowiedzieć. Zresztą i ja sam dłużej obowiązku spełniać nie mogłem. Ojciec mi umarł, zostawił matkę, młodsze rodzeństwo i tak obdłużony majątek, żem naprawdę nie wiedział, czy warto go nawet brać i na nim pracować. Trza było na swe własne od Boga naznaczone stanowisko powrócić.
— Mam nadzieję, że panu się poszczęściło? — życzliwie, z zajęciem pytał książę.
Grzymała ręką machnął.
— Ot, jakoś idzie! — odparł z uśmiechem. — Chłopcom na szkoły wystarcza, a dziewczętom powoli posagi wypłacam. Dłużej niż do śmierci pracować nie będę.
— Siostry pańskie już zamężne wszystkie? Myślałem, żeś pan jedną tylko miał.
— Pięcioro mam rodzeństwa. Książę może zapamiętał, że moja najmłodsza siostra także w Holszy służyła. Czytywała księżnie matce i wyręczała ją w rozdzielaniu piątkowych wsparć żebrakom.