Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A rad! — potwierdził. — Wspominają panoczka w Holszy jak ojca.
— Chwała Bogu! A ty mnie gdzie wiedziesz?
— Do biblijoteki. Książę czyta.
Otworzył drzwi mieszkania profesora i przeprowadziwszy przez kilka pokojów, u jednych drzwi przybrał swą minę urzędową, głos poważny i oznajmił stając na progu:
— Miłościwy książę — pan Grzymała.
Leon pochylony nad stołem żywo się wyprostował, rękopis złożył.
— Prosić! — rzekł spiesznie.
Sługa się uchylił, a Grzymała wszedł, rzuciwszy mu na ręce płaszcz i czapkę.
Drżenie na twarzy księcia przemknęło raz po raz, lekka czerwoność zabarwiła policzki; postąpił krok naprzód.
— Witam, serdecznie witam pana! — rzekł trochę żywiej, niż zwykle. — Należało się mnie odwiedzić pana, i za monstrualne nieporozumienie przeprosić, ale dotąd nie wyjeżdżałem jeszcze nigdzie. Niech pan nie chowa urazy do mnie! Stało się to najzupełniej mimowoli.
— Uchowaj Boże, żebym do księcia urazę miał — odparł Grzymała, i podaną dłoń ścisnął szczerze. — Książę wie, że gdy kto mnie potrzebuje to rad zawsze staję. Tylkom się bardzo zdziwił, że książę mnie po tylu latach jeszcze zapamiętał.
— Do tego stopnia zapamiętałem, żem sobie Holszy bez pana nie wyobrażał. Ongi — pan tylko i profesor byliście dla młodszego dziedzica łaskawi. Dlatego też zaraz po niespodziewanym tu powrocie,