Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pod murem zamczyska usiadł w cieniu i odpoczywał, wodząc znękanemi, a zawsze dzikiemi oczyma po pałacu i przepychu otoczenia książęcego siedliska.
Skwarno było i duszno. Bolały go nieznośnie źle zagojone rany.
W tejże chwili z pod bramy wyjechała bryczka, zaprzężona w parę dzielnych dereszów i stanęła naprzeciw niego. Młody człowiek wysiadł z niej.
— Zostań tu w cieniu — rzekł do furmana — pieszo pójdę do pałacu.
W tej chwili oczy jego, bardzo dobre i rozumne, spoczęły na nędzarzu. I on też do kieszeni sięgał, ale się zatrzymał.
— To ty, Kopko! — zawołał.
— Ja, panie — odparł nędzarz, powstając, a twarz jego nagle rozjaśniła się radością na widok i głos przybyłego.
— Co z tobą, nieboraku? — pytał dalej młodzieniec, zdjęty współczuciem i żalem.
— Machina mi nogę urwała w Czartomlu.
— Pewnie byłeś nietrzeźwy?
— Tak, panie! Pan wie, żem był pijak. Pan wie i więcej. Pan pamięta? — szepnął, spuszczając oczy i wzdrygając się.
— Żeś się na mnie drągiem żelaznym niegdyś zamierzył? Pamiętam!
— A czemu pan nie powie, żeś mnie pan wtedy złapał na kradzieży!
— Nie powiem, bo widzę, że ty pamiętasz! Takiemu przypominać — to się nie godzi.
— A dlaczegóż pan mnie pożałował i zagadał? Trza się było cieszyć, że mnie pan Bóg za pana tak