Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nikt się więcej nie ośmielił odezwać. Kobieta ta mroziła wszystko i wszystkich.
Po chwili przyciszonej rozmowy z bratową, Leon wstał i po dopełnieniu formuły pożegnań, miał odejść, gdy go zatrzymała matka.
— Czy odesłano już moją ofiarę na chińskie sieroty?
— Odesłano, księżno matko!
— Oto masz znowu sto rubli na rzecz zanzibarskich murzynów, wedle adresu.
Książę pakiet przyjął i wyszedł. W progu rozminął się z lokajem, który na złocistej tacy niósł zmięty, wybrudzony papier i podał księżnie matce.
— Co to jest? — spytała.
— To kaleka, miłościwa księżno, przyniósł i prosi o wsparcie. Gada, że ze szpitala wraca. Machina w Czartomlu nogę mu urwała.
— Powiedz mu, że tylko w piątek rozdają wsparcia i to nie tutaj, ale u rządcy. Jak śmiesz przychodzić do mnie z takim brudnym papierem?
Lokaj przerażony zniknął.
Kaleka stał na dziedzińcu blisko fontanny i żałośnie po oknach spoglądał, jakby myślał, z którego mu rzucą pomoc. Człek był strasznie wymizerowany i dzikiego pozoru — już niemłody.
Książę Lew przechodził koło niego, kierując się do mieszkania profesora. Machinalnie sięgnął do kieszeni i nie zatrzymując się, rzucił kilka srebrników.
Człek je pozbierał zaczerwieniony mocno, zabrał też swe szpitalne świadectwo, które mu lokaj, klnąc, rzucił pod nogi, odebrał odpowiedź odmowną księżny i wyszedł, kulami się podpierając, za bramę.