Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokarał! — zamruczał człowiek z budzącą się znowu dzikością.
— Kopko, jeśli ci takie myśli przychodzą, toś zły ze szczętem. Wstyd! Możesz być jeszcze użytecznym człowiekiem.
— Ja, panie, żebrak?
— Pocóż żebrzesz? Weź się do pracy — uczciwie. Czy to tak trudno być uczciwym?
— Trudno, kto się Kopko nazywa, szeroko słynie jako pijak i jest kaleką.
Młodzieniec popatrzał mu uważnie w oczy, bliżej przystąpił i rzekł, kładąc mu przyjaźnie rękę na ramieniu:
— Ano, ja nie chcę, żebyś ty żebrał i skończył źle. Poczekaj tutaj, aż wrócę od księcia. Pojedziesz ze mną.
— Czego, panie?
— Zostaniesz u mnie gumiennym.
— Ależ ja kradłem, panie!
— U mnie kraść nie będziesz.
— Ja pijak, panie!
— U mnie pić nie będziesz.
Nędzarz popatrzał na niego, jakby nagle olśniony. Dzikość wróciła mu na twarz, ale jakaś inna.
— Panie — rzekł stłumionym od wielkiego wrażenia szeptem, — masz pan psa u siebie, co tylko pana zna i oszczędza, a ktoby dobra pańskiego chciał, tego rozrywa?
— Mam, Kopko.
— To teraz będziesz pan miał dwóch!
— Tak nie chcę, będę miał sługę, nie najemnika.
— Będzie, panie!