Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie można było mieć poufalszych stosunków. Kto oni byli i nawet jak się zwali, nie wiedziano w pałacu. Nie spotykano się nigdzie.
— Co to za ludzie? Bardzo nieokrzesani? — spytała Iza nieśmiało.
Myślała o nich niekiedy w skrytości, od czasu, gdy Leon powiedział, że miłość jest prerogatywą plebsu.
Wyobrażała ich sobie czasem, jako rycerzy średniowiecznych, nucących przed oknem lubej ballady, czasem jako ludzi natury, pasterzy grających w polu na fujarkach i pląsających, jak pląsali winobrańcy na freskach jednej z sal pałacu.
— To są gbury! — odpowiedziała pani Idalja.
— Kąkol w pszenicy! — dodała matka pogardliwie.
— Ludzie, którzy nigdzie nie podróżowali! Kto z nich widział Warszawę, uchodzi za osobliwość. Spotkałam raz w wagonie jegomościa tej kategorji; zasłyszał, że jadę do Paryża. Pyta, czy pierwszy raz? Zaśmiałam się tylko! «To pani widziała i Berlin? — pyta — i Londyn i Madryt i Lizbonę?» Potakuję grzecznie, a on z podziwu mruczy i mruczy. Potem nagle pyta: «A była pani w Kocku? A widziała pani rabina z Indury?» Nic naturalnie nie odpowiedziałam, zrozumiawszy, z kim mam do czynienia. A ten jegomość z przechwałką powiada: «A ja byłem i w Kocku i w Indurze! Widziałem też Złotą Bramę i Antokol! Bo to, widzi pani dobrodziejka, naszej braci nie stać na paszport zagraniczny!» Więcej nie posłyszał odemnie słowa. Taki człowiek kompromituje swoją obecnością. Wyniosłam się do innego przedziału.