Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Moja Lawinjo, ty się zawsze narażasz swą popularnością. Każdego należy trzymać na właściwem miejscu. Alfred posiadał w tem niezrównany takt.
— Ja nigdy nie widziałam człowieka z tej klasy — rzekła zamyślona Iza.
— Mam nadzieję, że i nie zobaczysz. Hrabia Maszkowski szanuje swe stanowisko. Zresztą spotykać ich nie potrzeba.
— Ja znałam tylko tego plenipotenta Alfreda, zapomniałam jego nazwiska — wtrąciła pani Idalja. — Po tym jednym, nie pragnę więcej. Był to zupełnie dziki człowiek.
Księżna matka szczelniej zacięła usta i milczała.
W tejże chwili złocisty lokaj otworzył drzwi, i na progu stanął Lew Holszański.
— Takiś blady! — zawołała panna Lawinja, której był dotąd faworytem — niezdrów jesteś?
Książę przywitał towarzystwo i usiadł na skinienie bratowej przy niej. Podano mu filiżankę bardzo ciemnej herbaty.
— Zdrów jestem ciotko — rzekł zmęczonym głosem — ale wracam wprost z kancelarji. Załatwiałem bieżące interesa.
— Tak rano! Kiedyż ty sypiasz? Co za ochota tyle pracować!
Uśmiechnął się blado, bez odpowiedzi.
— Niegdyś wyraziła ciotka chęć poznania sprawy naszej z Sumorokami. Kazałem wówczas sporządzić wyciąg tego procesu i dziś właśnie wręczył mi to plenipotent. Oto jest właśnie. Przyniosłem go z sobą. Podaj, Siła, papiery.
Pokojowiec złożył przed panną Lawinją stos