Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



V

Była godzina południowa, godzina najcięższego skwaru i znoju. Damy spędzały ją jeszcze w negliżach na balkonie od północnej strony pałacu, spożywając śniadanie, ziewając, rozmyślając, jak czas do obiadu zabiją.
Stały baciki na rzece, stały setki koni na stajni, zachęcały do spaceru cieniste parki. Zaczynało im jednak nieznośnie ciężyć życie i pobyt na wsi.
Księżniczka Lawinja przeczytała trzy romanse o Szkocji, straciła humor i swobodę; lada dzień miała odjechać, marzyła tylko o Szkotach. Iza, znękana obecnością Paszkowskiego, rwała się do Paryża, byle się go pozbyć na chwilę. Księżna matka może jedna pamiętała i szanowała powód przydługiej bytności w Holszy, wspominała starszego ukochanego syna, z ciągłym buntem na los i przeznaczenie ślepe, które rzuciło jej znowu przed oczy tego drugiego, niepojętego, nieznanego, który wszelkie jej życzenia spełniając, był zawsze obcy, zawsze podejrzany.
Księżna Idalja nudziła się szalenie; pragnęła towarzystwa, zmiany otoczenia. Żałoba doprowadzała ją do rozpaczy; pamięć męża obmierzła. Żyć nie umiała na wsi, a Leon, zachęcany, ośmielany, zmuszany prawie, był jak wąż gładki i nieuchwytny.