Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc nie będę natrętnym, gdy tu się kiedy zjawię jak dzisiejszej nocy? Sypiać nie mogę.
— Przychodź sobie, kiedy chcesz, tylko mi w zbiorach nie gospodaruj sam, bo się na tem nie znasz i narobisz nieporządku.
— Niema obawy, profesorze. Jeżeli stąd się oddalę, to tylko do biblijoteki. Dziękuję!
— Za co dziękujesz?
— Za te kilka godzin spokoju...
Profesor głową potrząsnął. Był to ruch zwykły, gdy czegoś nie rozumiał, a badać nie widział potrzeby.
Potem manatki swe zabrał i wyszedł.
Książę zamknął drzwi za nim.
Rozstali się na progu. Uczony udał się w lewo ku puszczom, Leon zawrócił do pałacu.
Chwilę patrzał za starym i widać było, że radby za nim podążył, ale nie poddał się chęci.
Był to wybryk, na który teraz już nie mógł sobie pozwolić. Nie wypadało.