Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leonowi spazm skurczył twarz.
— I jej już niema w Holszy — odparł głucho.
— Ale nie umarła?
Książę się wzdrygnął.
— Boże broń! — rzekł prędko, czując strach niepojęty.
— No, to dobrze. Mówię ci, szkodaby jej było dla nauki. Ona ma żyłkę do obserwacji. Lubię ją!...
Uśmiechnął się łagodnie. Może wśród pająków i łacińskiej terminologji na chwilę stanęła mu przed oczyma ta, o której mówili, bo ręką zrobił ruch, jakby coś gładził i dodał:
— Dobra Gabrynia.
Naprzeciw siedzący poruszył się także, ręką po zmęczonych oczach przesunął, wstał i przeszedł po pokoju parę razy.
Nie wrócił już na swe miejsce, ale w cieniu na drugim stołku usiadł, głowę o ścianę opierając.
Nie odezwali się więcej do siebie. Profesor się zamyślił, może zadrzemał na chwilę. Książę nie wiedział co się z nim działo, aż do czasu, gdy świt różowy, złoty, uderzył o szyby, a potem o jego twarz. Wtedy się ocknął i zrozumiał, że zasnął tak, siedząc i marząc.
Profesor już się krzątał po izbie. Zbierał swe siatki, flaszeczki, motyki.
Książę się porwał przerażony.
— Wszak to już ranek, profesorze! — zawołał.
— Czas do lasu! — burknął stary.
— Nie dokuczyłem swą obecnością?
— Jakim sposobem? Gdybyś nawet chciał, tobym nie przerwał roboty.