Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to uczynił umyślnie, czy z prawdziwej nieświadomości.
— Grzymała umarł?... Chyba stary?
— Młodszy był odemnie, ale pił dużo i jadł podobno trzy razy na dzień. To niezdrowo.
— Ja pytam o młodego.
— O młodego? Nic nie mówiłeś! Młody pewnie żyje.
— Profesor nie bywa u nich? Wszak to krewni?
— Zdaje mi się, że coś podobnego. Nie znam się na tem. Czegożbym tam bywał? Gdyby stary naprawdę coś wiedział o tym pająku, tobym go odwiedził. Ale to blagier był.
— I Grzymała młody nie odwiedza profesora?
— Widziałem go tutaj. Podobno służył u was. Był i potem raz jeden, ale byłem bardzo zajęty. Preparowałem okaz do zbiorów. Posiedział niedługo. Coś mi prawił o jakiemś małżeństwie. Obchodzili jakieś wesele.
— Może na swoje zapraszał?
— Nie przypominam sobie.
— A może siostry?
— Gabryni? Naprawdę, nie przyszła mi ona na myśl, a spytałbym. Szkodaby jej było.
Mówiąc to, twarz miał rozpromienioną.
— Gabrynia nie blagier. Onaby mi świerszcza za pająka nie przysłała. Zna się na rzeczy, a oczy ma do zazdrości. Miałem z niej pociechę!
Pokiwał w zamyśleniu głową.
— To jednak dziwne, że jej teraz nie widuję. Gdzie ona się podziała? — spytał, ciekawie oczy podnosząc na księcia.