Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Profesor mówił spokojnie, wyzierając w okno, ażali już nie świta.
Książę już poraz drugi nie spytał o morfinę.
— Profesor pisze zawsze swą monografję pająków? — rzekł po chwili milczenia.
Uczony skinął głową. Nie chwalił się nigdy swą pracą.
— Może przeszkadzam? — zagadnął Leon.
— Przeszkadzasz? W czemże? — bardzo zdziwiony odparł starzec. — Nie rozrzucasz mi przecie zbiorów.
— Ale profesor spocząłby zapewne.
— Nie; spałem dużo wczoraj. O świcie wyjdę do lasu.
Spożył chleb i dopił wody z kubka.
— Syt jestem! — mruknął z zadowoleniem.
— Profesor nic nie jadł oprócz chleba.
— To był chleb? Uważałeś? Ano, to dobry chleb — odparł obojętnie, widocznie roztargniony.
Usiadł w fotelu i milczał, rozmyślając, coby mógł jeszcze zrobić do świtu.
Leon bolącą głowę ręką podparł i z pod brwi patrzał z zazdrością na twarz tę tak dobrotliwą i spokojną.
— Czy dawno profesor nie widział Grzymały? — zagadnął wreszcie zcicha.
— Dawno. Mydłek to był i blagier! Powiada mi: «Jest gatunek ziemnych pająków, czerwony». Osobliwość, myślę. Obiecał mi znaleźć i pokazać, i wyobraź sobie: przysłał pospolitego świerszcza. Zgryzłem się. Chciałem go zobaczyć i rozmówić się — aż ktoś mi powiedział, że umarł. Nie wiem, czy