Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to strata czasu obmyślać i wykonywać taki zawiły mechanizm i rachunek na taką prostą rzecz!
— Cóż więc profesor pomyślał, widząc mnie wchodzącego?
— Nic nie pomyślałem. Wszedłeś — ano, to pewno wiesz poco. Jeżeli czegoś odemnie potrzebujesz, to powiesz; a nie — to sam załatwisz.
— Profesor, widzę, nie jadł obiadu.
— A prawda! Nie uważałem. Teraz zjem — bom robotę skończył.
Złożył papiery i zamknął do szuflady.
Ułamał kawałek chleba, nalał kubek wody i jadł, przeglądając przepisane bruljony.
— Czy profesor nie może sypiać po nocach?
— Spałbym, gdybym się położył — ale nie mogę się położyć, gdy pracuję.
— Pocóż tyle pracować? Ach, gdybym ja mógł spać! Czy w składach profesora niema morfiny?
— Poco pracować? — powtórzył stary, nie zważając na dalsze słowa. — Bom wiele czasu stracił. Człowiek rodzi się na lat kilkadziesiąt najwyżej. Gdybyż to pamiętał od początku! Ale wtedy tyle sił i żądz nosi w sobie, że mniema się być nieśmiertelnym. Marnuje lata, bo nie wie, jak potem te lata staną mu się wyrzutem i wstydem. Potem dni radby przedłużyć, godziny pomnożyć, kradnie czas od snu, od jedzenia. Ale cóż to znaczy, te dni starości, te godziny uwiądu, wobec tamtych lat siły i potęgi!... Teraz ja śpieszę, — śpieszę — ale prędzej od mej myśli i sił starych — śpieszy koniec. Żebyż z tym końcem i robotę skończyć!