Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z Kurhanu. Szyszkin mnie trzymał tydzień dla różnych rachunków.
— Nie rozumiem, co się stało chłopcu!
— Chłopcu? Kirgizi go może ukradli!
— Nie żartuj! Jestem na serjo niespokojny.
Szumski ziewnął. Miał minę zmęczoną, oczy czerwone. Rozruszał się na widok narzeczonej. Animusz jednak wydawał się sztuczny. Panna Marja parę razy spojrzała nań badawczo i nie rozchmurzyła oblicza. Jedna Utowiczowa śmiała się z konceptów faworyta.
Spożyto wieczerzę i rozmawiano przy kominie, gdy drzwi skrzypnęły i wszedł Mrozowicki tak cicho, że go zrazu nie dojrzano. Biały był od mrozu i zamiast zwykłego pozdrowienia tylko ustami bez dźwięku poruszył. Nie zdejmując kożucha, usiadł w kącie przy piecu.
Panna Marja wstała i podeszła do niego.
— Wypij pan! — rzekła, podając mu wódki.
— Jesteś przecie! — wykrzyknął doktór. — Co, przemarzłeś do pół śmierci? Pijże, prędzej!
Po chwili dopiero zdołał przełknąć.
— Mógłby pan być wytrzymalszy, sądząc z pozoru! — zawołał Szumski. — Dziś nawet mróz niewielki! Ja go nie czułem. Prawda, że mam moc stalową na wszystko. Ależ pani się tyle fatyguje. Przecie ten pan nie kaleka, może sobie sam usłużyć! Jabym, konając, nie pozwolił, aby kobieta dla mnie się trudziła. Ruszże się pan!
Mrozowicki popatrzał nań w milczeniu.
— Inteligentny subjekt — zamruczał Szumski.