Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Daj mu spokój! Zmarzł, zbiedniał, ledwie żyw. Niech służy, kto temu winien.
Doktór, mówiąc to, spojrzał surowo na córkę. Krajała właśnie chleb. Poczerwieniała, nóż się oślizgnął i przeszedł po ręku. Krew trysnęła na tę kromkę obcego przybysza. Utowiczowa krzyknęła wielkim głosem:
— O, Boże! Krew na chlebie! Fatalne!
Szumski poskoczył po wodę, doktór po jakiś eter, Utowiczowa po płótno.
Mrozowicki żałośnie, poczciwie na dziewczynę spojrzał.
— Niech pani mi daruje! — szepnął. — Nikomu waszego chleba nie przyszedłem odbierać. Może, da Bóg, prędko przestanę pani dokuczać! Widzę, jak mnie pani niecierpi!
Zawiązała rękę chustką i rzuciła mu ostre spojrzenie.
— Dowiedziona rzecz, że ja wszystkich niecierpię! — mruknęła niewyraźnie.
Zbiegli się wszyscy, opatrzono skaleczenie i zapomniano o Mrozowickim.
Ale on już odtajał, czuł powracające życie i czucie i nagle wśród ogólnej rozmowy ozwał się zwracając się do doktora:
— Gdzie pan każe te skóry złożyć, com przywiózł?...
— Jakie skóry?
— A z wołów. Dziesięć mam, a cztery zginęły, bo psy poszarpały byki.
— Jakie byki? Co ty pleciesz?