Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A co! Dobrodziej to samo mówi, co ja — triumfująco zawołała Utowiczowa. — Nie ma serca, nie ma!
Ksiądz Ubysz nawet popatrzał na dziewczyną, która, pochylona u stołu, szyła, milcząc.
— Żebym mówił językami wszystkiej ziemi, a miłości nie miał, będę jako miedź brzękająca i jako cymbał brzmiący — zacytował swym bezdźwięcznym głosem.
Doktór coś zamruczał niechętnie i wyszedł. Z za drzwi do Utowiczowej się odezwał:
— Weź, ciotka, ten kożuch i połóż mu w stancji. Ja się z nim rozmówię.
Stara podreptała spełnić rozkaz, ksiądz powlókł się do kuchni, węsząc zapach świeżego ciasta. Dziewczyna szyła. Po chwili na płótno spadła jedna łza, druga, trzecia. Wzrok się zaćmił, złożyła robotę.
Na ulicy rozległ się dźwięk znajomych sań. Wzdrygnęła się, zerwała i uciekła. Gdy Szumski się ukazał, nikogo nie było w pokoju. Zaczął tedy nucić półgłosem.
Na to hasło ukazał się doktór.
— Cóż to, zapomniałeś o nas? — powitał.
— Broń Boże! Ogromnie byłem zajęty.
— Widziałeś Mrozowickiego?
— Kto to taki?
— No, mój nowy pomocnik.
— Ten bawół! Nie.
— Bo go posłałem woły obejrzeć. A ty skąd jedziesz?