Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdzie ten Tomasz, niech mi to powtórzy! — rzekłem.
— Umarł. Za milczenie wziął trzysta rubli — i milczał do ostatniej chwili. Wtedy po mnie przysłał i opowiedział, nie chcąc z grzechem tym, jak mówił, do grobu iść.
— To fałsz! — zawołałem. — Wuj Wistycki wtedy marzałkiem był; onby się za nami ujął.
— Ująłby się, gdyby go Burski na mocy plenipotencji ojca nie pokwitował z całego spadku po ciotce, wziąwszy tylko połowę. Ujął się wuj Wistycki, bo bojąc się, by mu dwoje dzieci nie spadło na kark, powagą marszałkowską zobowiązał Burskiego, że nas wychowywać będzie. Tak się stało; ale nie drogo kosztowaliśmy, sądzę.
— Ależ dowody mi daj, — wołam — świadectwo umarłego nic nie znaczy!
— Żyje jeszcze drugi świadek, felczer, który był wówczas przy ojcu, Drozdowski.
— Gdzież on?
— Niewiadomo. Rozruchy wtedy były. Zginął bez wieści. Żeby go odnaleźć!
— Na sądzie bożym zatem będzie ta sprawa! — odparłem smutno. — Biedna Antosia!
— Biedna, ale jej się świetny los rokuje. Młody Wistycki chce się z nią żenić. Oni bankrutują, a Burskiemu trudno o zięcia. Ustąp zatem, Antku, niech błoto idzie do błota!
Ustąpiłem, goryczy mając pełną duszę. Żal mi było Antosi dobrej, a gorzko po tym chlebie Burskiego, którym tyle lat jadł. Nieskorą mam duszę