Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był dziki, włosy długie, oczy zaognione bezsennością.
Walka patrzała przerażona, nie poznając brata. Wstyd jej było to wyznać, stała więc, bojąc się dalej iść w tę krew, która bluzgała pod ich stopami. Andukajtys wybawił ją z kłopotu.
— Antoni Stefanowicz! — krzyknął. — Macie obiad i siostrę!
Jeden z tych robotników strasznych ciężar swój z ramion zrzucił i poskoczył ku nim. Tedy coś sobie przypomniała z jego rysów i zapominając się ze szczęścia, rzuciła mu się na szyję i poczęli oboje płakać, wołając się po imieniu. Gruby chłop ręką oczy przysłonił i zbliżył się.
— Dobry dzień! Witajże, dziewczyno, u nas! — zawołał poufale. — Ot, ledwie poznałaś brata! Zuch on!
— Kto to? — spytała Walka szeptem.
— Mój pryncypał, Szyszkin!
Dziewczyna coraz szerzej otwierała oczy zdumione. Tak to inaczej było, jak to, co znała; inaczej nawet, jak słyszała i wyobrażała sobie. Ludzie, kraj, obyczaj, niebo, zwierzęta nawet, wszystko miało cechy odrębne, dzikie, silne, wyraźne.
Gdy Antoni po przywitaniu usiadł do obiadu, przyjrzała się jemu uważnie.
Wcale jej się obcym wydał. Moc, poczucie swej wartości, spokój, hart i lekceważenie form starły z niego dawne cechy. Zestarzał się, zgrubiał, głos miał twardy, spojrzenie ostre, rysy zaostrzone i wyraziste. Jedząc i rozmawiając z nią, napół się