Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pierwej dziewuchę nakarmię i Antkowi poślę. Ty czekaj! Siadajże, nieboże, jedz!
— Radabym Antosia zobaczyć.
— Zaraz. Niech Andukajtys konie założy. Cóż to? Albo my ladaco, żeby piechotą chodzić? Ja tymczasem pakunki sprowadzę i pokój przyrządzę. Chłopcu żony się chce!
Walka uśmiechnęła się smętnie.
Andukajtys po chwili założył do kibitki spasionego siwosza i ruszyli. Za miastem całe pola pokryte były owcami, koń brodził w kałużach krwi, ludzie okrwawieni, załojeni, uwijali się jak potępieńcy. Andukajtys nieludzkim wrzaskiem torował sobie drogę, czasami musieli stawać i czekać, owiani swędem dymu, posoki, pary z wnętrzności. Nareszcie Żmudzin konia zatrzymał.
— Tu pójdziemy piechotą — rzekł. — Ot, Antoni właśnie idzie!
Ujrzała Walka opodal rzeź baranów. Ludzie jedni zabijali, drudzy obdzierali skóry i wyprawiali wnętrzności, inni zdejmowali łój do kotłów dymiących, inni mięso zrzucali na stosy jak drwa. Krew płynęła do Tobołu, a przez tę krew szło kilku ludzi, uginając się pod ciężarem świeżo odartych skór. Znosili je na stos w jedno miejsce, gdzie stary, gruby chłop, w tułubie, rachował je i notował, stawiając w książce niezgrabne laski. Ludzie wszyscy mieli buty znoszone, różowe koszule, brudne chałaty, wypłowiałe czapki. Wróciwszy ze stepu, jeszcze nie mieli czasu okrzątnąć się. Kurz, pot, wicher zasmagał ich twarze, zarost