Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tylko od swego zajęcia odrywał; uważał na ilość skór, dawał rozkazy, odpowiadał różnym interesantom. Posiliwszy się, uścisnął ją raz jeszcze.
— Muszę do roboty wracać. Ty spocznij! Może wieczorem przybiegnę do domu.
— Alboż kto inny nie może tych skór nosić? — zawołała. — Czy to robota technika i zarządzającego?
— Ano, tutaj niema specjalistów. Każdy ma dwoje rąk do każdej roboty. Zresztą to mój interes. Co więcej niż dwadzieścia tysięcy baranów, to mój zarobek. Muszę pilnować rachunku.
Zostawił ją tedy i odszedł.
Wróciła do domu i musiała się zadowolić towarzystwem Marcinowej.
Dom ten, w części zajęty przez Antoniego, zawierał kantor Szyszkina, kasę, składy, magazyn wódczany, pełen był ludzi i jak ul pszczeli. Walka ginęła w tym labiryncie, napatrzeć się i nadziwić nie mogła.
Po całodziennym wypoczynku, orjentowaniu się i rozpakowaniu tłumoków, zaczęła wychodzić na miasto, odnalazła drogę do rzeźni baranów, chodziła tam codzień na parę słów rozmowy z bratem, a potem przypatrywała się jego zawziętej pracowitości. Resztę czasu spędzała w kuchni z Marcinową, starając się okazać pomocną.
Pewnego ranka stara zostawiła Walkę samą, poleciwszy chleb upiec, i ruszyła na targ po różne zakupy.