Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cał srebrem, wzrok smutny bezmiernie przejmował żalem.
Znowu minął miesiąc, gdy wtem pewnego dnia wezwano Antoniego do pokoju przy furcie, gdzie odbywały się wizyty znajomych. Gdy wszedł, ktoś mu rzucił się na piersi, ktoś inny objął za szyję, ktoś trzeci wziął za rękę. Jasnością i wrażeniem olśniony, stał niemy. Po chwili rozpoznał kasztanowaty łeb Tomója, pomarszczoną twarz Marcinowej i ciemne, poważne oczy panny Marji. Pies skomlał, babina płakała, dziewczyna patrzała nań tylko smutnie.
— Jest Szyszko! — rzekła, oddychając ciężko.
— Olaboga, Antoś! Takiś zmizerowany! Kiedy ja cię odkarmię! — wśród łez wołała Marcinowa.
I poczęła rozwiązywać tobołki, dobywać i tkać mu w ręce różne specjały.
— Czy wie pan? — ozwała się dziewczyna. — Przez te dwa miesiące szukaliśmy Szyszki i Marcinowa go odnalazła. Przeszła, szukając go, cały step, dotarła złotych pól i sprowadziła aż do Lebjaży! Pieszo szła!
— O, matko! — szepnął Antoni, do kolan się jej chyląc.
— A ino! Poszłam! — odparła babina. — Powiada mi twoja panna: Bez Szyszki on zgubiony! Więcem za kij i do Kurhanu. Niema, poszedł po złoto — powiadają. — Ja za nim! Wielka mi sztuka latem wędrować! A ten i ów pomógł i podwiózł i drogę wskazał. A złego mi się nic nie zdarzyło,