Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy miesiąc minął, a o niego nikt się nawet nie pytał, przestał już i sądu czekać. Zapewne zostanie tu aż do śmierci. Dozorcy, zrazu bardzo surowi i niespokojni o jego zachowanie, zelżeli w ostrości, poznawszy go lepiej. Nawet go polubili i zwątpili, aby mógł być mordercą, i pewnego dnia pozwolili mu spaceru na podwórzu więziennem. On zaś jak o łaskę prosił, by go wzięto do robót ulicznych, które spełniali skazani.
Odmówiono mu, boć może niewinnym się okaże, i znowu gnił w swej celi.
Aż wreszcie pewnego dnia poszedł Antoni na śledztwo. Posłyszawszy oskarżenie, nic nie rzekł zrazu, tylko zapłakał. Wszystko świadczyło przeciw niemu. Wreszcie w głowie mu się ćmiło i sam nie rozumiał, czy niepoczytalny był wtedy, czy teraz?
— Masz świadków może? Kto cię widział tego wieczora? — spytał sędzia śledczy.
— Widział mnie Szyszko natychmiast po rozmowie z Szumskim. A zresztą ten umarły tylko mógłby mnie obronić! Prawda, w niezgodzie byliśmy, on mi zazdrościł technicznej znajomości, a ja żal miałem za dziewczynę. Alem go nie tknął, jak pragnę przed skonaniem ziemię swoją zobaczyć, nie!
— Zatem sprowadzimy tutaj Szyszkę. Tymczasem przypomnisz sobie może cośkolwiek.
Sędzia spojrzał nań życzliwie. Człowiek ten mimowoli litość wzbudzał. Gęsty włos jego prześwie-