Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potrząsnął głową niedowierzająco.
— Nic nie uradzicie. Trzeba iść! — westchnął Andrjanek.
Rozstali się, uścisnąwszy dłonie.
W Petrówce inni Stróże przyjęli Antoniego i tak szedł od gminy do gminy owe wiorst kilkaset do Tobolska. Bliżej Lebjaży i Kurhanu, gdzie go znano, spotykał litość i ubolewanie, obchodzono się z nim dobrze. Odpoczywał u znajomych, miano o nim staranie. Później stał się tylko mordercą, przedmiotem ciekawości brutalnej i ohydy. Na stacjach zamykano go do aresztu, dawano chleb i wodę. W drodze Stróże go popychali i klęli. Biedak, mało odpoczywając, źle żywiony, znękany, nie mógł nadążyć ludziom wolnym, ociągał się i potykał, żarem słonecznym i pragnieniem spalony.
Gdy go wreszcie doprowadzono do Tobolska, wypoczął w więzieniu. I długo wypoczywał, zamknięty w dusznej stancyjce, zanim kolej jego przyszła. Wtedy miał czas rozmyślać.
Rozmyślał o dzieciństwie, spędzonem w domu krzywdziciela, wspominał naukę, zdobytą kosztem głodu, młodość, steraną w pogoni za chlebem, siostrę samotną i biedną, narzeczoną, zmarłą z niedostatku, ojcowiznę wydartą, a potem te dwa Lata Syberji: od okradzenia i prawie śmierci na mroźnym stepie do tej turmy zgniłej! Wszystkich eksperymentów los na nim próbował jak ludzie nad żabą lub królikiem. Już go dawno wszelka moc i nadzieja opuściła. Zdał się na wolę losu.