Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieprawda! Wyjdzie pan z tej biedy. Może to i ostatnia przed dobrem. Do Tobolska pana pędzą etapem. O, co za męka! Ależ to fatum ten Szumski! Czegóż wtedy jeszcze zaczepiał pana?
Antoni głos zniżył:
— Nie powiem tego na śledztwie. Wyrzucał mi i do oczu skakał za to, żem mu panią odebrał. Ja! I mówił, żem na pani bogactwa chciwy, żem go ograbił. Miotał się jak szalony! Anim go bił, ani się bronił. Popatrzałem, jak na warjata i odszedłem. Myślałem sobie: zrobiłeś mnie złodziejem, zrobisz łotrem. Obym ciebie więcej nie spotkał! Aha, zrobił mnie mordercą!
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu.
— To ciężko, ale i to minie. Zajmiemy się panem, trzeba być spokojnym i jeszcze trochę cierpliwym. Ale widzę, że pana wzięto, jak pan stał, bez żadnego zapasu. Ma pan trochę groszy, a jutro wyślę odzienie. Weź pan!
— Nie! Dziękuję pani! — cofnął się żywo.
Popatrzyła na niego długą chwilę.
— Weźmie pan! — szepnęła.
Zabiło mu serce mocno i usłuchał.
— A pani nie zapomni o Marcinowej? — poprosił.
— Nie. Bądź pan spokojny! Niczego jej nie zabraknie.
— Jeżeliby od Walki list był, a jam już nie miał wrócić z turmy, to niech jej pani słów parę napisze, żem umarł. Prawda będzie!
— Wróci pan! — rzekła z przekonaniem.