Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, źle jest, wszystko przeciw niemu świadczy, że zabił Szumskiego.
— Jezu! Antek zabił ryżego! Boże wielki! Kto wymyślił? On dzisiaj z domu późno wyszedł. Zaraz wróci.
— Cicho! — ktoś ją upomniał.
— Nie będę cicho! Co to! Bronić się nie można? Chłopca mi zgubić chcą, a ja mam pozwolić! Nie dam! On ma być zabójcą? Wy sami zbrodniarze! Mój Boże! I to jeszcze na tego biedaka!
Poczęła ryczeć nieludzkim głosem. Chciano ją wyprowadzić, broniła się jak furja i nie dano jej rady, pozostawiono w spokoju.
Zaczęto spisywać protokół, gdy szmer się rozszedł, popychanie, ciekawe spojrzenia, i do izby wszedł Antoni.
— Co tu się dzieje? — zagadnął oszołomiony.
— Jezu! — wrzasnęła Marcinowa. — Oni ośmielają się gadać, żeś ty zabił tego ryżego. Słyszysz!
Mrozowicki pobladł straszliwie i przerażone oczy po ludziach obrócił.
— Ja zabiłem Szumskiego? — powtórzył bezdźwięcznie. — Jeszcze i po śmierci on na mnie! Mój Boże, czy to się nigdy nie skończy?
Opuścił ręce i chwilę stał jak martwy, potem jakby się budząc, ręką przez włosy przesunął i głucho spytał:
— A gdzież ten, co widział, jakem go mordował?