Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Stań tutaj i odpowiadaj! — rzekł horodniczy. — W sobotę coś robił dzień cały i noc?
— W sobotę byliśmy na polowaniu. Nas czterech. Ubiliśmy dwa wilki i pod wieczór ruszyliśmy do Kurhanu. Ja skórki niosłem na targ.
— Pod miastem spotkaliście Szumskiego. Ty z nim zostałeś i odtąd nikt cię nie widział przez godzin kilkanaście. Coś robił?
— Zostałem z Szumskim, bo mnie zatrzymał. Rozmawialiśmy minut kilkanaście.
— Była sprzeczka?
— Tak. Byliśmy zawsze w niezgodzie.
— O czem rozmawialiście?
Antoni poczerwieniał.
— Tego nie mogę powtórzyć. Widząc jednak, że szuka zwady, odszedłem. On zaś zniknął w zaroślach. Udałem się wprost do Szyszki, który poprzednio zamówił u mnie skórki, a ponieważ noc była jasna, a po drodze miałem polować, nie wstąpiłem do gospody, ale ruszyłem zpowrotem.
— Tak, rankiem spotkał was Andukajtys. Czy pamiętacie, coście z nim rozmawiali?
— Pamiętam. Powiedział: Słyszę, Szumski dzisiaj wyjeżdża. Odpowiedziałem: Trudno mu będzie! — myśląc o różnych jego stosunkach.
— Trudno odjechać nieżywemu! — zamruczał horodniczy.
Antoni ciężko odetchnął. Cios był tak nagły i niespodziewany, że zdrętwiał narazie. Odpowiadał i stał jak automat. Nie był zupełnie pewny, że to nie zmora, nie sen okropny.