Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tawołoszki i znowu się podniosły. Parę razy zatoczyły jeszcze kręgi, a przekonawszy się, że ich minęła biesiada, odleciały, prawie niewidzialnie poruszając skrzydłami.
Wnet też jar się po dawnemu życiem zaroił. Z kryjówek smyrgały tarbagany ciekawe i chomiki zwinne. Gałanduchy i kuropatwy poczęły się zwoływać, zbiegać, zlatywać.
Wszystko wróciło do porządku.
W trzy dni potem dwie pocztowe bryczki stanęły przed chatą Marcinowej i ludzie zewsząd się do niej schodzili. Babina struchlała na widok policji, która napełniła jej izdebkę.
— U was mieszka Antoni Mrozowicki? — spytał zalękłej horodniczy kurhański.
— U mnie. Ale go niema. Ze strzelbą w stepie.
— Pokażcie mi jego odzienie. Otwórzcie też skrzynię. Będziemy robili rewizję.
— Jezus, Marja! Zaco? Co my zawinili?
Urzędnik nie raczył odpowiedzieć. Przetrząśnięto szmaty, zajrzano do każdego kąta i skrytki. Zobaczyli wszyscy biedę i skrzętność, zresztą nic podejrzanego. Marcinowa chodziła od jednego do drugiego, po rękach całując, pytając, modląc się. Nikt jej nie objaśniał.
Cała wieś zaległa jej podwórze i ulicę przed chatą. Nareszcie przyszedł doktór Gostyński. Babina rzuciła się do niego jak do zbawcy.
— Mój ojcze, dobrodzieju! Co to się dzieje? Czego oni chcą od Antka? Czego szukają?