Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wołoszki. Chwilę nikt się nie odzywał. Człowiek martwy leżał twarzą do ziemi, wsunięty w gęstwinę, przyrzucony trawą. Trzeba trafu lub sępich oczu, żeby go odnaleźć. Pierwszy przystąpił Andukajtys i trupa twarzą do słońca zwrócił. Po rudej bródce i po binoklach poznano go.
— Szumski! — przeszedł szmer wkoło.
Andrjanek i Żmudzin spojrzeli na siebie i porozumieli się bez słów. Reszta poczęła zabitego oglądać. Był zduszony widocznie. Śladów obrony nie było; napastnik uderzył znienacka i zdławił jak tygrys szponami. I nie tutaj był plac mordu. Tu go przyniesiono i rzucono jastrzębiom, lisom, robactwu na pastwę. Step pożerał prędko swe ofiary. Kirgiz, jeśli spotka trupa, zdejmuje buty i ubranie, ptaki wydziobią mózg i oczy, lisy nocami oczyszczą kości, po tygodniu nawet i to białe wiązanie trawa zakryje. Giną tak zwykle włóczęgi, zbiegli aresztanci, zbłąkani strzelcy, ale Szumski nie spodziewał się skończyć żywota jak zwierzę lub wyrzutek społeczeństwa. Usta miał wykrzywione, oczy z orbit wyparte, twarz siną i obrzękłą. Tak wstrętnie wyglądał, że kilku chłopów odwróciło się i splunęło nieznacznie.
Nareszcie Andrjanek czapkę zdjął i przeżegnał się kilkakroć, potem na Andukajtysa skinął. Wzięli trupa na ręce i ponieśli do wozu, za nimi korowodem ruszyli inni. Zawrócono konie zpowrotem do Kurhanu. Jastrzębie spłoszone poginęły na niebie. Potem zaczęły się spuszczać szukając zdobyczy. Najżarłoczniejsze dotknęły prawie piersiami