Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ledwie go nazajutrz rozbudził Andukajtys. Telega stała gotowa do drogi i Żmudzin naglił do odjazdu. Antoni był jak pijany, bolała go głowa i oczy, ciążyły nogi. Dziewczyna dała mu herbaty i radziła odpocząć, ale go znowu strach ogarnął tej chaty i jej gospodarzy. Odprowadziła go kawał drogi w step, potem wróciła, umówiwszy się, że za parę tygodni znowu się zobaczą. Zaledwie nad wieczorem otrzeźwiał Antoni.
— Będzie febra — zdecydowali towarzysze.
Ostatnia to już była noc poza domem, więc i humor się im poprawił. Każdy spodziewał się, że wieść jaką znajdzie w Lebjaży, obrachowywali zarobek, marzyli o spoczynku. Antoni liczył na swą część sto rubli. Wnet konia mieć będzie, zimą zarobek ciągły i do dziewczyny dojechać łatwo. Wyjechali z noclegu o świcie i tęgo gnali. Telega dudniła po zmarzłej ziemi, spotkali karawanę owiec i ludzie przesuwali się gęściej. Ciemniało, gdy z wielką fantazją, śpiewem i pokrzykiwaniem wpadli do Lebjaży. Znajomi witali ich radośnie i zaraz na wstępie poznał Antoniego Tomój, przyjaciel, i skomląc, towarzyszył. Niewiadomo dlaczego chłopiec drżał cały, otwierając wrota posesji doktora. Byłaż to radość, czy niepokój, czy przeczucie?
Utowiczowa wypadła pierwsza, za nią doktór.
— Cóż, Antek? Szczęśliwie? — zawołał.
— Dzięki Bogu, w całości i zdrowi! — odparł całując go w rękę.
— Chodźże do izby!