Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaraz. Konie postawię i miedź zniosę.
Po chwili ukazał się w gronie rodziny. Osmolony, obrośnięty, brudny, w podartej bluzie, był podobny do „brodjahy”, jak zaraz na wstępie zauważył Szumski. Wszedł, obładowany workami miedzi, i zwalił je na podłogę w gabinecie, potem i trzos z papierowemi pieniędzmi z siebie zdjął i na biurze umieścił. Zaśmiały mu się szczerą radością poczciwe oczy, gdy po znanych sprzętach i ludziach spojrzał, nawet mu Szumski był miły w tej chwili.
— A gdzieżto ksiądz nasz się podział? — rzekł.
— Niema. Poszedł i przepadł bez wieści — odparł chmurno doktór.
— Biedaczek! Do parafji się wybrał.
— At, warjata jednego mniej! — dodał Szumski. — Pewnie go dla butów zamordowano! Tylko nam kłopotu narobił; ze ślubem trzeba będzie czekać, aż nowy się znajdzie.
— Więc niema już w niedzielę nabożeństwa?
— Odczytujemy sami modlitwy, — rzekła panna Marja — bez sakramentów zaś musimy się obywać.
— Szkoda! — szepnął sam do siebie Antoni.
— Cóż to? A panu one naco? — zaśmiał się Szumski. — Może bohdankę znalazłeś w stepie?
Poczerwieniał chłopak i milczał.
Szczęściem gaduła Rudnicki już odszedł do siebie, Andukajtys zaś jadł i nie pokwapił się z opowieścią o futorze Szamana. Tylko panna Marja