Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

postawiła na stole, nalała szklankę herbaty i zaprosiła Mrozowickiego.
— Prawda, toś głodny! — porwała się dziewczyna.
— Ej, nie bardzo! Zjem i jutro, a ciebie Bóg wie, kiedy zobaczę.
Wstał jednak i duszkiem wypił ukrop.
— Przyjedziesz znowu. Do Lebjaży trzysta wiorst tylko.
— Rozumie się, że przyjadę. Zaraz konia kupię i co parę tygodni tutaj wpadnę.
— A i ja starego uproszę, żeby mnie kiedy na niedzielę uwolnił na modlitwę. Dotąd jak zwierzak żyłam, ale teraz inaczej będzie.
— Jużci, że inaczej! Może za rok całkiem cię sobie zabiorę. Byle co zebrać!
— Et, głupstwo! Albo to rąk nie mamy? I do swego kraju mnie zabierzesz?
— Jakże! Choć nieprędko.
— Doczekamy się — rzekła odważnie.
Tak sobie gwarzyli.
Wypił Antoni jeszcze jedną szklankę herbaty i poczuł zmęczenie i senność. Kleiły mu się powieki, opadała głowa. Dziewczyna to spostrzegła. Usłała mu na ławie kilka kożuchów, przyniosła poduszkę, pocałowała na dobranoc i zostawiła samego, wynosząc kaganek. Nie zauważyła, że za piecem siedziała stara i przypatrywała im się zpodełba. I Antoni jej nie spostrzegł, a tak był senny, że nie rozbierając się, na posłanie padł i zasnął jak kamień.