Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z kart. Zagawędzili długo w noc, a gdy począł się żegnać, panna Marja rzekła:
— Niech pan zostanie do rana! Pokój wolny, a pan tak słaby. Zapaść na nowo łatwo rekonwalescentowi!
— Bóg zapłać pani, ale trzeba mi jeszcze klaczy dopatrzeć.
— Prawda, ma pan już obowiązki! — zaśmiała się.
— Ano, to karmicielka moja, godna opieki.
— Przychodźże często! — wołał za nim doktór.
Nazajutrz Antoni, obrachowawszy swe zasoby i po naradzie z Andrjankiem, kupił u pisarza starą strzelbę. Odtąd, gdy nie było zarobku koniem, szedł w step, czasem z przyjacielem Sybirakiem, potem i sam, gdy się z okolicą zapoznał. Obudziła się w nim żyłka łowiecka, a dogadzała samotność zdala od ludzi. Po miesiącu, już byle dzień, umykał na „uwał” Tobołu lub w brzeźniaki, do pół śniegiem zasypane, i wracał czasem nocą zupełną, gdy się za daleko zapędził.
Zmęczenie i zajęcie tłumiło tęsknotę, nawet i w święta szedł w step; wolał to niż dostawy, podczas których wraz z ruchem sunących sań suną myśli, plączą się, bolą. Andrjanek okazał się rzetelnym przyjacielem. Obznajomił go z okolicą, z obyczajami zwierzyny, z rewirami ich, nauczył sidła stawiać i wypłaszać lisy z haszczów. Nie zajrzał też zdobyczy, owszem pomagał skórki preparować i cieszył się z pomyślnych łowów. Z ludź-