Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi mato się Antoni spotykał. Raz w stepie widział dwóch włóczęgów, zbiegów zapewne, którzy, ujrzawszy go, poczęli wołać chleba. Oddał im swe całodziene zapasy i patrzał ze współczuciem. Może ich podobna jego tęsknocie męka popchnęła do tej strasznej doli.
Czasami skrzyżowali się z myśliwcem-kolegą i mijali się, zawistnie patrząc na torbę ze zdobyczą; jeśli to Tatar był, Antoni schodził mu z drogi i uważał, by go z przed oczu nie stracić, niepewny zamiarów łupieżcy. Zwykle jednak nikogo nie widział, przeraźliwa była pustka i cisza tej ziemi. I on szedł bez szelestu po wierzchu śniegu, bojąc się odezwać, zagwizdać, jakby stał wobec wszechwładnego monarchy. A mróz tamował oddech i słońce marcowe bez pomocy było i wiatry jednako przejmowały chłodem do szpiku.
Chodził tedy Antoni po wiewiórki siwe na „uwał” i gronostaje nauczył się wynajdywać nad Tobołem, a czasem lisa białawego ubił. W braku czego lepszego strzelał zające białe, któremi step się roił, i stawiał sidła na kuropatwy. Zbierał skrzętnie skórki, a w niedzielę stawił się na targ w Kurhanie ze zwierzyną. Mało to było płatne, ale on, wierny nauce Szyszkina, nie pogardzał i kopiejkowemi dochodami.
Zbierały się grosze i ruble. Czasem je liczył i żył tylko myślą powrotu. Ułożył sobie, że wiosną, gdy trawa się znajdzie, ruszy własnym koniem najdalej, jak będzie można, potem zaprzęg sprzeda i piechotą pójdzie, zarabiając, gdzie się