Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widząc, że chłopak się waha, wziął banknot i wsunął mu za kożuch, a potem za głowę objął i pocałował. W tej chwili wpadł do niego Tomój z bardzo serdecznem powitaniem i ledwie go z nóg nie zwalił. Za psem ukazała się panna Marja.
— Witam pana! — rzekła z uśmiechem, rzadkim na jej twarzy, podając mu rękę.
I Utowiczowa wtoczyła się go powitać i winszować, nawet Siergiej, przechodząc, uśmiechnął się. Wszyscy mu radzi byli. Został na wieczór i doktór przy nim się rozchmurzył i dziewczyna była rozmowniejsza. Nawet się śmiano trochę, gdy opowiadał wesele Andrjanka i różne swe spostrzeżenia i pomyłki nowoprzybyłego. Utowiczowej opowiedział plotki wioskowe i tak ją sobie zjednał, że mu położyła gadającą kabałę. Tedy opowiedział także swą wizytę u Szamana.
— O! To noszony ptaszek! — rzekł doktór. — Ale żaden on Szaman, jakaś dwuznaczna osobistość. Mieszka stąd o wiorst trzysta w stepie, na własnym „zaimku”. Dawniej, kiedym sam „litowki” wodził, bywałem u niego. Wybudował sobie z ziemi i drzewa jakby forteczkę. Musi być bardzo zasobny, bo i złotem, i fałszywemi asygnatami, i lekami handluje. Znam go już od dwudziestu lat. Myślę, że to zbiegły z katorg, a szczwany lis! Co roku go widuję na jarmarku.
Mrozowicki półuchem słuchał, bo mu Utowiczowa jednocześnie opowiadała cudowne rzeczy