Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stara otuliła się i poszła, wziąwszy swój wytarty „Złoty ołtarzyk” i okulary. Na wszelki wypadek wetknęła w zanadrze gromnicę i flaszkę święconej wody.
Antoni mieszkał na dole, w stancyjce za kuchnią, którą dlań urządzono ze składu. Wilgotne było i stęchlizną zbożową przesiąkłe powietrze. Sam on umeblował swą izdebkę i wszystkie tam miał swe dostatki: uprząż i obrok klaczy, części telegi, którą z drzewa budował, parę skórek owczych, od Kirgizów nabytych, stary wojłok, siekierę, chleb zapleśniały, miskę, blaszany samowar. Ciasno więc było i nie arcyporządnie. Pod piecem, na tapczanie własnej fabrykacji, siedział skulony, nie odzywając się ani ruszając przez cały dzień.
Tak go zastała Utowiczowa i zdecydowała w duchu, że długo nie pociągnie. Chciała rozmawiać, ale on nie odpowiadał, więc usiadłszy u okna, poczęła monotonnie czytać modlitwy zkolei, jak szły w książce, czasem się oglądając, czy nie pora zapalić gromnicę. Przygasło światło dnia i ochrypła stara, a chory do pieca się przytulił, zdjęty okropnym dreszczem. Zaczął bardzo stękać. Utowiczowa dobyła gromnicę i zaświeciła mu ją w oczy.
Wtem ktoś cicho drzwi otworzył i na progu stanęła panna Marja.
— Co ciotka dokazuje? — szepnęła przerażona.
— A cóż? Toć kona!
— Brał lekarstwo?