Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nacóż go próżno męczyć? Toż widzisz, że dochodzi! Możeby ksiądz Ubysz choć absolucji mu udzielił.
Dziewczyna przyjrzała się choremu, dotknęła czoła i rąk, potem nic nie mówiąc, zdmuchnęła gromnicę, a zapaliła kaganek olejny. Potem zawołała Andrjanka.
— Nie macie innej stancji?
— Mamy, ale on nie zechciał.
— Teraz sił nie ma do oporu. Trzeba go przenieść.
Chłop wziął Antoniego jak snop na ręce i poniósł. Kobiety poszły za nim.
Na „górnicy” gospodarze ustąpili choremu swej izby. Położono go porządnie i panna Marja przemocą dała mu lekarstwo. Potem przyrządziła mu napój, poleciła Andrjankowi opiekę do rana, raz jeszcze dotknęła rozpalonej głowy, zasłoniła okno i odeszła. Utowiczowa podreptała za nią, urażona w swych religijnych uczuciach.
— A przecie na moje wyjdzie! Zobaczysz — powtarzała ze złością.
— Zobaczymy! — mruknęła dziewczyna.
Nazajutrz jednak Antoni jeszcze żył.
— Spaliłaby ciotka całą gromnicę — drwiła panna Marja.
— At, młody, to dusza trudno wychodzi. Może parę dni pociągnie.
Doktór odwiedził go i wrócił markotny. Przyrządził nowe lekarstwo i rzekł do córki: