Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wie pani, panno Marjo, ten młody, co to u was trochę mieszkał, już dochodzi!
— Jakto? — zagadnęła dziewczyna.
— A ino! Ja tam zaszłam onegdaj, bo u Kwasnikowych wesele i bardzo prosili w gościnę. Aż tu mi sam Andrjanek powiada: Rad ja z żony, ale troska mi po druhu! Ot, Antoni umiera. Tak ja poszłam go odwiedzić. Nie zna on mnie, ale się opowiedziałam, że jako on nasz, więc jestem z pomocą. Ej, do ziemi on patrzy! Prosił ino księdza, więc możeby nasz ksiądz Ubysz go odwiedził. Zawszeć nieborak swój, to mu się należy.
Panna Marja wysłuchała spokojnie. Potem zamknęła sklepik i poszła do ojca. Stary przeraził się i zmartwił okrutnie. Śniadanie zostawił nietknięte i zaraz do Kwaśnikowych ruszył.
Gdy wrócił, Utowiczowa naprzeciw wybiegła.
— Umarł? — zagadnęła, składając już ręce do „Anioł Pański”.
— Nie. Musiał przeziębić się, no, i syberyjska epidemja go żre. Z gorączki zapalnej go uratuję, ano na tamto nie mam lekarstwa. Trzeba było, żeby go kto pilnował. Dobrzy ci ludziska, ale nie rozumieją, czego mu brak.
— Żeby go do nas sprowadzić? — wtrąciła panna Marja.
— Pójdę ja, z książki modlitwy mu przeczytam — ofiarowała się Utowiczowa.
— Dobrze ciotka zrobi. Na mnie inni chorzy czekają, nie mam czasu.