Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

służysz szczęście. Tobie los dłużny i wypłaci kiedyś.
Panna Marja poruszyła się niecierpliwie. Znowu jej oczy pociemniały ponuro.
— To nieprawda! — rzekła gorzko. — Rodzi się człowiek z gotową dolą i wyrokiem na całe życie. Jeden na wyzyskanie i użycie, na uznanie i miłość, i na łaskę ludzką; drugi na zapoznanie, pustkę, nienawiść i obojętność. Żadnych wypłat niema za pracę takiego, kiedy z sobą szczęścia nie przyniósł.
— Tak nie jest — zaprzeczył ze swą łagodną powagą. — Praca uczciwa sama przez się daje spokój, a bieda, cicho zniesiona, czyni człowieka głębszym i lepszym. Ten, co najmniej ma dla siebie, najwięcej ma w sobie. Toć także bogactwo.
— Więc pan nie zna buntów? — spytała poważnie, zajęta nim i przedmiotem.
— Nigdy, pani. Nie było mi przecie nigdy dobrze, abym na złe się buntował. Biednym, skrzywdzony i niepozorny. Jedni ludzie mnie wyzyskiwali, drudzy drwili, nikt nie kochał prócz Antosia. I tego niema! Dlatego mogę się obejść byle czem, znieść wiele i myślę, że choć wypłaty mi nie będzie, ja sam nie zawinię względem drugich. To daje dla samego siebie szacunek i cześć.
Panna Marja spuściła głowę i zagryzła usta.
— Jest pan doskonałością! — mruknęła zwykłym swym lodowatym tonem.
Aż się zdziwił nagłej zmianie i spojrzał ku niej przestraszony.