Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy uraziłem czem panią? — spytał łagodnie. — Proszą mi wybaczyć!
— Dajże pan pokój! Miałeś pan sposobność mnie ocenić jak wszyscy! Nie mam siebie za lepszą!
Nic nie rozumiał, ale wyraz jej twarzy był tak ostry i niemiły, że pytać nie śmiał. Po dość długiej chwili ozwał się nieśmiało:
— Pani pozwala furmanowi palić tytoń?
— Owszem, proszę pana.
— I psa trzeba wziąć na sanki. Zmarzł biedaczysko. Hop, Tomój! Aa!
Zobaczył, że nogi miała źle okryte. Wstał i otulił je troskliwie.
— Niepotrzebnie. Dobrze mi i tak! — rzekła.
— Jeszcze wiorst dziesięć do domu. Nie zimno pani? — spytał, patrząc na nią poczciwie.
Oczy jego ciemno-brunatne miały ten spokój i dobroć, która była treścią jego istoty. Znać było, że dusza jego była jedną bryłą szlachetnego kruszcu, który ogień życiowy z podłych domieszek oczyścił. Nie rozumiał jej nagłych fantazyj i wybuchów goryczy, ale bezwiednie umiał się z nią obejść teraz, gdy tak niespodzianie przełamały się lody wzajemnej nieufności.
— Może mnie pani zechce częściej używać w najem? Jeśli pan Gostyński się spóźni, mogę jutro po wódkę pojechać.
— Tak. To łatwiej niż wyżyć z nami pod jednym dachem! — odparła ostro.
— Źle było — rzekł szczerze.