Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

częli się rozchodzić. Żyd z żoną wysunęli się do alkierza.
Wtedy Andrzej wstał i wyjrzał oknem.
Ciemna noc, i pusto na ulicy. Coś jakby lenistwo czy niechęć trzymało chwilę parobka na ławie. Potem ogarnął siermięgę i wyszedł.
Ludzie już spali. Dla niego rozpoczynała się dopiero praca. Żył jak wilk — w nocy. Szedł powoli i rozmyślał: czy pójść do starosty, gdzie wczoraj wypatrzył kosz z kiełbasami w świronku, czy do dworu, gdzie zawsze było coś do uprzątnięcia na gumnie, czy podkopać się do żydowskiego alkierza?
Szedł aż za wieś niezdecydowany, gdy go od boru, wśród cichości nocnej doleciało tokowanie cietrzewia. Potem bek dziki, przeciągły kozła. Razem z tem graniem, szedł stamtąd dech pąków, wyziewy gorące, i jego krew objęła żądza do pięknej, młodej żony Szymona. Wyprostował się, wciągnął w nozdrza wiosenne tchnienie, i już bez wahania ku borom zawrócił.
Droga, zrazu piaszczysta i szeroka, przechodziła nieznacznie w wygon pusty, pocięty bydlę-