Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cemi ścieżkami, i urywała się zupełnie u krzaków, stanowiących podszycie boru.
W ciemności ziemia — pole i te krzaki, były jedną masą szarą i tajemniczą.
Tylko im bliżej lasów, tem gwarniej. Rozróżnić można było wabienie się kaczek, i przelatywania, i głosy trwożne i radosne, a ponad wszystkiem górowały cietrzewie i bek koźli.
Andrzej chwilę szedł pod ścianą krzaków, potem w jakiejś sobie znanej szczelinie przepadł. Była to jego złodziejska ścieżka, a szła zygzakiem, jak trop każdego rabusia i zbiega.
A za nim — jeszcze na piaskach, powstał cień człowieka, który go oczekiwał, leżąc nieruchomo w cieniu sosen cmentarnych.
Powstał i szedł jego tropem, jak za wilkiem chadza ryś. Ruchy jego były kocie i oczy błyszczały w ciemności zielono.
Pod stopą wilczą niekiedy zaszeleścił liść jesienny lub złamała się gałązka, ryś zda się płynął po ziemi, niczem nie zdradzając swej obecności.
Andrzej się nie kwapił. Właściwe toki jeszcze się nie rozpoczęły, były to przygrywki, urywane akordy — rozbite po całym lesie.