Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przez kilka dni pasowała się z sobą. Nie chodziła w olszyny, siadywała bezczynnie w domu w milczeniu, tocząc bój z sobą.
Nareszcie Seweryn niecierpliwy, wywabił ją któregoś wieczoru za stodołę, w kąt i przypuścił ostatni szturm.
— No, co będzie z nami? Jeśli mnie poratowania nie dasz, poślę swaty do Hanny starosty. Bez pieniędzy niema mi drogi, ni obrotu!...
Nic nie odrzekła, przerażona, tylko jej się łzy puściły z oczu, i wtedy ostatni skrupuł upadł.
Tejże nocy, poomacku wpełzła do komory. Pamiętała dobrze miejsce, nawet już ją lęk odstąpił — przykucnęła w wiadomym kącie. Garnek wkopany był głęboko, przyłożony kamieniem i beczką ze zbożem. Usunęła te ciężary nad jej siły, dobrała się do kryjówki.
Zanurzyła rękę. Chłód ją ogarnął, mrowie przebiegło po ramieniu. W tejże chwili drzwi od chaty skrzypnęły, w sieni rozległ się kaszel i stękanie starego.
Dziewczyna zmartwiała. Dokąd on pójdzie? — do komory zapewne, duszno mu w izbie... Po-