Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mimo ciemności zdało się Parasce, że go już widzi we drzwiach, z klątwą na ustach i siekierą w garści.
Potem zdało się jej, że to nie on, ale tamten, o którym mówiła żebraczka... Kiwał do niej z za węgła. Chciała się przeżegnać, ale nie miała siły wydostać ręki ze srebra, upływały minuty długie, jak lata. Stary poomacku odnalazł drzwi na podwórze i wyszedł. Parasce wówczas wróciła przytomność.
Wzięła garść pieniędzy, zakryła napowrót garnek szmatą, potem denkiem — zasypała ziemią, postawiła na miejscu beczkę.
Pot zimny okrywał jej czoło, serce biło silnie, do rana nie mogła zasnąć.
Przy śniadaniu stary rzekł do żony:
— Coś dzisiejszej nocy stukało w komorze. Słyszałaś...?
— A cóż! Może gdzie tam masz zakopane grosze, to się do nich zły dobierał. Wiadomo komu z takich sknernych pieniędzy pożytek.
— Grosze! skąd? — oburzył się. — Albom gdzie kradł, czy rozbijał!
Paraskę znowu mrowie objęło. Złe... ciągle, że o niem słyszeć będzie?