Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zimy w szystko troje dzieci pomarło. Chodziłam jak błędna, Boga klęłam, sobie śmierć chciałam zrobić. I wtedy on mnie na swoje miejsce przyprowadził! Wiesz ty — on takie miejsce ma! Widziała ty na łąkach takie szmatki trawy, co jej nijakie bydlę nie zaczepi? widziała ty takie znaczone drogi, na których się piasek kręci? takie drzewa, co z nich nigdy liść suchy nie opadnie? To jego znaki, tamtędy on chadza, tam się kładzie, tam nocuje... Jaż w ową noc na takie miejsce trafiła. Doloż moja, dolo!
Potoczyła się u ognia i poczęła bić głową o ziemię, ryć ją palcami. Potem nagle zerwała się, spojrzała na Seweryna, wrzasnęła: „To on!“ i uciekła, bez drogi, bez celu, przed siebie ku lasom.
Paraska patrzała za nią, bez tchu, oniemiała zgrozą.
— Chodźmy stąd, chodźmy! — szepnęła po chwili — może on naprawdę gdzie się wałęsa!
Drwiąc z niej, parobczak usłuchał. Poszli ku wsi, i po drodze on ją znowu o te białe pieniądze starego prosił, kusił wszelkiemi sposobami.
— Zobaczę! — odpowiedziała mu na rozstaniu.