Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mości panie, kto nikogo nie ma, łacniej jeszcze tył podaje, bo go niczyje wspomnienie do wytrwania nie zagrzewa.
— Wara ostrych słów przy mnie! — hetman głos podniósł. — To rada, nie sejmik! Wybiorę ja wśród was, a kogo wybiorę, ten natychmiast na koń siądzie — tysiąc ludzi wybierze, podniesie i zabiegnie drogę wrogowi przy rzece, stąd o mil trzy.
— Pospolite ruszenie nadejdzie wieczorem. Wtedy wskok na pomoc runiemy. Dotychczas trzeba wroga zabawiać.
— Tysiąc bawiących na trzydzieści tysięcy niebawiących. Trudno gier dobrać na tyle godzin! — mruknął jeden ze starszych, którego zawsze trzymały się krotochwile.
Młodszemu ochotnikowi ta sama myśl przyszła, bo niespokojnie wtrącił:
— A gdy nas wcześniej zmiotą i położą?
— Tedy chluby nie będzie wam!
— Ja zabawię! — zawołał starszy ochotnik.
Hetman ku pozostałej starszyźnie się zwrócił.
— My tymczasem tabor zbijem i okopiemy się, ile można, a gońców ku pospolitakom kopniem.