Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A wtem starszy młodzieniec, jak dąb silny, w pancerzu na sobie, jakby tylko co z harców wracał, o krok go wyprzedził.
— Zguba ta nie straszna, ale chlubna. Ja się jej nie boję, ja jej chcę. A chcę dlatego, żem nie sam. Zamek mam, nad którego bramą klejnot. Pięć koron zdobyli sobie na nim przodkowie. A w zamku synaczka mam. Tedy mi się należy klejnotowi chlubę, a synaczkowi przykład dać.
— Ergo! ten mówi jak Rzymianin! — odezwał się wojewoda.
Młodzieniec ku towarzyszowi się zwrócił i zlekka głowę skłaniając, dalej mówił:
— Nie ubliżam fantazji i odwadze waszmości, panie bracie. Ale kiedy ginąć trzeba, niech ginie prędzej ten, który wie, że śmierć swoją zostawi dzieciom w spuściźnie. Pozwólcie tedy, panie bracie, by synaczek mój wcześnie wiedział, co od niego się Rzeczypospolitej należy, jako i ja od rodzica swego wiem.
— Mości panie, kto dzieci ma, łacno może, o nich pomyślawszy, siebie w ogniu pożałować.