Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oho! — młodszy jeden się wyrwał — nie połkną i przez trzy.
— A potem
— Potem Cecora! — któryś starszy bąknął.
— A kraj aż po serce odsłoniony i bez obrony ostanie. To nie Cecora! — to hańba.
— Pospolitakom hańba!
— Nam! — zagrzmiał hetman, podnosząc się w całej okazałości, palcem buławę wskazując. — A to co? Kawowczarski? A wy co? Trzoda? A tam co huczy? Ciury i chamy? Orsza będzie, nie Cecora!
Spojrzał po nich. Surowi byli, ale spokojni starzy. Dwóch młodych powstało. Roziskrzyły się im oczy, wzdęły nozdrza.
— Rozkazujcie! Dostoimy pola! — rzekł wojewoda.
— Słuchajcie tedy. Człowieka trzeba, coby nic i nikogo nie miał i nie żałował. Nikogo po sobie nie zostawił, bo na stracenie pójdzie i ostatnia to będzie jego potrzeba! Kto tu jest taki?
— Ja mości hetmanie! — młodszy się odezwał. — Sam jestem, nikogo nie mam, więc też niczego się nie boję. Zguba nie straszna.