Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Każdy u wnijścia głowę odkrył i czapką się skłonił.
— Czołem mości hetmanie!
Trzech mężów dojrzałych było, dwóch młodzieńców w kwiecie wieku i urody.
Zajęli swe miejsca, trochę zdziwieni nagłem wezwaniem, czując coś groźnego po twarzy wodza.
Najstarszy, wojewoda i senator, niecierpliwy głos podniósł:
— Mości panie! złe wieści ten papier zawiera?
— Złe! — hetman odparł, głowę podnosząc i gorejącemi złością oczami spozierając po nich. — Najgorsze! — powtórzył głosem rozdrażnionego lwa — pospolite ruszenie się spóźnia.
— Zostawiono nas tedy na pewną zgubę. Nieprzyjaciel o świcie tu będzie.
— Tak, a pospolite ruszenie przyjdzie wieczorem — jeżeli przyjdzie! — dodał ponuro.
— Infamja! horror! — krzyknął wojewoda.
— Ile nas? — przerwał hetman.
— Sześć tysięcy.
— A tamtych?
— Trzydzieści.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Starczy im nas na godzinę!