Strona:Maria Rodziewiczówna - Światła.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przybędą — ruszymy ku tym — nie przybędą — wytrzymamy dłużej w taborze.
Obejrzał się na obraz święty, zdobiący tylną ścianę namiotu.
— Daj Boże przedwieczny, by się nie spóźnili teraz.
— Co powiadacie na postanowienie moje? — spytał starszyzny.
— Ze słuszne jest i wykonamy. Któryż z nieb pójdzie na ofiarę?
Stary wódz popatrzał na młodzieńców.
Pierwszego, co się wyrwał, sam bojów uczył i przy boku swoim lubił, wszelkie nadzieje w nim mając i wiarę. Drugiemu — owego synaczka do chrztu podawał — krewniakiem mu był.
Zawahał się trochę, nasłuchując, czy wbrew złym wieściom, kotłów pospolitego ruszenia nie słychać — ale w obozie było cicho, bo noc się już stała.
Wtedy stary wódz żal swój zmógł, rękę podniósł i starszego piersi dotknął.
— Jazłowiecki pójdzie! — uroczyście wymówił.
Młodzieniec, do którego się skłonił, towarzyszów skinieniem pożegnał i wyszedł. Łuna głębokiego