Strona:Maria Rodziewiczówna-Dewajtis (1911).djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawstydził się młody. Zdało mu się, że bohater czarny ożył i piorunował go spojrzeniem wzgardy, i miecz zwracał ku sobie, i pokazywał z kolei swe rany, tysiące krwawych blizn, a potem pędził dalej, dalej, ze świętą ideą obrony ziemi, do granic!
Czy pod wpływem ziół ciotki, czy wypoczynku, ale nazajutrz wstał Marek uspokojony i z dawną energią. Nie bolało go nic już. Urazę śmiertelną do ludzi wtłoczył na dno duszy, do obrachunku, na potem, ciotki ręce ucałował serdecznie.
— Cóż ci się śniło? zagadnęła, przyrządzając mu śniadanie.
— Niedźwiedź, ciociu, zabiłem go! — odparł swobodnie.
Radośnie klasnęła rękami.
— Śliczny sen! To swaty oznacza...
— Aha! Prawda! — potakiwał Ragis — panna na niedźwiedziu jedzie. Słowo daję. Żeń się nareszcie! Już ja zebrałem wieści o tej z Jurgiszek. Słyszę, potulna i cicha, gawędą cię nie zmęczy i rodziny nie ma.
— Nie chcę ja jej.
— A to czemu?
— Właśnie, bo milczy. Nie mówiłem ja z nikim w życiu, ale z żoną tobym pogadał i powiedział wszystko.
— Tere fere! Otóż racya. Alboż ona słuchać nie zechce, ta z Jurgiszek?
Marek pomyślał chwilę, ważąc słowa.
— Nie wiem, jak wam powiedzieć, ale panna Janiszewska nie dla mnie się hodowała. Może zanadto dobra, ot, nie takiej mi trzeba i nie teraz o tem myśleć. Nie pora! Na co żona do biedy i troski? Samemu lepiej!
Zabierał się do odwrotu; nie zdołali go zatrzymać.
Pieszo, ze strzelbą przez plecy i z wiernym Margasem ruszył do Skomontów, oglądając się co kroków parę za swą cichą zagrodą.
Bociany na swem nowem gnieździe stały zadumane, pilnując, zda się, roboty na podwórzu; wiśnie Wojnatów zaszeleścialy, gdy je mijał, a po chwili Łukasz Grał wybiegł na ulicę i dogonił go, pozdrawiając nieśmiało.
Szedł z uzdą w ręku, niby po konia, i towarzyszył uparcie aż za szlak.
— Dawno was nie widziałem, Marku! — zagaił wreszcie rozmowę.
— Od waszego ślubu — odpowiedział Czertwan spokojnie.
— Zapomnieliście o nas...
— Mam dobrą pamięć.
— Gniewacie się czegoś musi być — szepnął Gral, patrząc w ziemię.